Motocykl i rower Ducati oraz Lamborghini Huracán Sterrato na okładce szesnastego wydania EVO mówią, że wiosna jest za rogiem!
W EVO lubimy przygody, a czym, jeśli nie bajeczną podróżą, mogłaby być przygoda na miarę naszego magazynu? Przed Wami test na zawartość genu DEF.
Przez dziesięciolecia wyprodukowano całą masę wybitnych samochodów – kabrioletów, hot hatchy, cruiserów, roadsterów, kit-carów, klasyków, youngtimerów czy stricte sportowych wózków. Wieczorna przejażdżka Ferrari F355 będzie wyjątkowym i rzadkim doznaniem, ale ta sama aktywność za kierownicą BMW E36 328i Coupé też zapewni dobry dreszczyk emocji. Wydajcie oszczędności na tanią Mazdę MX-5, a będziecie cieszyć się wiatrem we włosach i świetnym układem kierowniczym. Naturalnie, większy budżet otwiera drzwi do bardziej emocjonujących doznań, ale wszystkie wspaniałe auta (trochę jak magiczne artefakty ze świata fantasy) potrafią zamienić nudne i monotonne drogi w ciekawe wyprawy.
Same trasy działają z kolei zupełnie odwrotnie. Te najpiękniejsze dają ogromną frajdę zarówno kierowcom Jaguara E-Type’a, jak i Nissana Sunny. Są też ekonomicznie neutralne jak Szwajcaria. Nie każdy z nas będzie miał szansę przejechać się Porsche 911, ale za to zdecydowana większość może przemierzać drogocenne nitki przełęczy tej krainy zegarków choćby rowerem. I jeśli mielibyście wybrać najlepsze miejsce na wyprawę samochodem, to naturalnie do głowy przyjdą Wam właśnie Alpy. Jedno pasmo gór, obfite w najlepsze przełęcze, festiwale filmowe, narty i drinki z parasolką. Możni i modni tego świata od wieków wybierają tę część Europy na swoje wille, wakacje i wyścigi. Ale mam dla Was kuszącą alternatywę. Może nawet lepszą niż Alpy.
Co powiecie na pochmurne niebo, rozległe jeziora, luksusowe strzelby, soczyste steki i aromatyczne whisky? A, i zapomniałbym – najlepsze drogi na naszym kontynencie? To wszystko i w zasadzie coś jeszcze znajdziecie w Szkocji. Po to „coś” przejechałem 6 tys. km w 9 dni, bo nie chciało mi się wierzyć, że motoryzacyjne eldorado nie leży we Francji czy Włoszech, lecz pomiędzy kiltem a haggisem.
Żeby dogłębnie przetestować te dzikie dla nas tereny, stworzyliśmy razem z fotografem odpowiedni i dość intensywny plan. Po pierwsze, przejedziemy drogą NC500 o długości 500 mil po północnym wybrzeżu Szkocji. To lokalna odpowiedź na Route 66, ale w formie pętli. Po drugie, zorganizujemy na trasie kilka atrakcji, żeby bardziej odczuć ducha tego kraju. Po trzecie, pojedziemy brytyjskim autem, pasującym do krajobrazu. Bojowy wóz przygotowaliśmy do tej ekspedycji w moim ulubionym studiu kosmetyki samochodowej Kuro Detailing. Trasa opiewająca na 6 tys. km była dopracowana i gotowa. Po godzinach gadania, gdybania i wymyślania staliśmy przed zapakowanym (a może raczej dopchanym kolanem) po dach nowym Defenderem. Samo auto znacie dość dobrze, chociażby z drugiego wydania EVO, więc pozwolicie, że skupimy się głównie na podróży.
Życie było piękne, a w powietrzu było czuć ten ekscytujący zapach nadchodzącej przygody. Niestety, pierwszy odcinek z Krakowa do Calais już nie był tak wspaniały. Oczekiwaliśmy raczej spokojnego ruchu w środku jesiennego tygodnia. Było aż za spokojnie, bo łącznie 6 godzin spędziliśmy w korkach, a po drodze spotkaliśmy m.in. redaktora naczelnego EVO i Patryka Mikiciuka, „uwięzionych” w Porsche 911 GT3 i Audi R8, równie znużonych niebywałą atrakcją, jaką było gapienie się przez pół dnia w naczepę tira stojącego przed maską. Jaki był tego powód? Kilka ciężarówek postanowiło zrobić sobie nawzajem egzamin proktologiczny. W rezultacie nasz pierwszy cel na trasie, czyli Londyn, odwiedziliśmy nie wczesnym przedpołudniem, tylko późnym wieczorem. Pozwoliło nam to jedynie na szybką sesję zdjęciową oraz równie żwawą i mokrą lekturę lokalnych pubów. Rano musieliśmy się stawić na St. James Street, gdzie czekała nas pierwsza z atrakcji tego wyjazdu.
Na tej ulicy można kupić ręcznie wykonane buty, parasole, garnitury i laski. Można również dołączyć do jednego z luksusowych klubów dla dżentelmenów. Do wyboru są Boddle’s, Brooks’s czy Carlton Club. Jeśli macie odpowiednie referencje i pieniądze. I jeśli akurat któryś z poprzednich członków umrze, bo przynależność jest ściśle limitowana. Na tej ulicy znajdziecie także luksusową broń myśliwską. I po to tu właśnie jesteśmy. Zaprosiła nas firma Holland & Holland. Ta manufaktura założona w 1835 r. cieszy się nie tylko niespotykaną jakością, lecz także taką klientelą, jak np. rodzina królewska. Jeśli nie z Wielkiej Brytanii, to z Maroka. Ich showroom trochę onieśmiela. Wnętrze rodem jak ze wspomnianych powyżej klubów idealnie podkreśla zawartość kilkunastu gablot. Misternie zdobione i wykonane z korzenia dębu sztucery i dubeltówki emanują jakością, którą oddaje tylko jedno słowo – zamożnie.
Za jedną gablotkę można spokojnie kupić niemały dom w Konstancinie. Dostaję do ręki jeden egzemplarz. Idealnie wyważony, zaskakuje wiekiem – ma 78 lat, a wygląda tak, jakby właśnie opuścił fabrykę. Posiadanie czegoś takiego to jak posiadanie dzieła sztuki. To rzecz, którą przekazuje się z pokolenia na pokolenie. Za ten przywilej trzeba zapłacić 197 000 funtów plus VAT. Nie muszę chyba mówić, że wychodzimy stamtąd pod ogromnym wrażeniem. Tym większym, że z centrum Londynu jedziemy właśnie na obrzeża, gdzie po tej przyjemnej lekcji teorii czas na praktykę.
Strzelanie z broni nie jest specjalnie nudnym zajęciem – przyznacie. Tutaj natomiast cała sytuacja jest mocno podsycona pięknymi widokami przeznaczonymi specjalnie do tych aktywności (Shooting Grounds). Zapomnijcie o ponurej strzelnicy zbitej z paździerza i płonnych ambicji właściciela na zostanie polskim Rambo. Wyobraźcie sobie natomiast piękne pole golfowe, tyle że pełne fruwających glinianych talerzyków i śrutu. Nawet nasz instruktor wyglądał jak jeden z drugoplanowych bohaterów serialu „The Crown”. Nienaganne maniery i cierpliwość. Tej potrzebował wyjątkowo dużo. Mimo wszystko wystarczyło mu 60 minut, żeby nauczyć nas prostej sztuczki zestrzelenia dwóch clay pigeons za jednym przeładowaniem.
Niewątpliwie dumni z siebie ruszyliśmy na autostradę M1, monotonnie podążając za napisem THE NORTH. W głowie nadal mamy zapach prochu strzelniczego i satysfakcję z zestrzelenia poruszającego się celu. Nigdy się nie przyznam moim kompanom, ale czułem się jak James Bond.
Jednak to właśnie nadchodzące drogi Szkocji najbardziej nas obecnie interesują. W tym miejscu najlepsze jest to, że kraj ten dozuje swoje wdzięki. Im bliżej jesteście jego granicy, tym bardziej przyroda dokoła się zmienia. Zauważacie powoli coraz mniej drzew, a coraz więcej rozległych i górzystych terenów. Późnym wieczorem dojeżdżamy do uroczej farmy Hardiesmill, gdzie czeka na nas domek z kominkiem i upragniony nocleg.
Wstajemy zaskoczeni niemal bezchmurnym niebem i rozległymi zielonymi wzgórzami, usianymi, jak daleko wzrok sięga, czarnymi punktami. To rezydentki tej farmy – krowy Aberdeen Angus. Rasy stworzonej na steki, z czego właśnie słynie Hardiesmill. Na 200 hektarach ponad 400 krów objada się najlepszej jakości trawą. Bez zagrody, bez paszy, bez klatek. Na zewnątrz spędzają cały rok. Nawet zimę. Ta rasa to uwielbia.
Właściciele Robin i Allison budzą nas obfitym śniadaniem. Soczysty bekon i kiełbaski, świeże pomidory i warzywa oraz chleb stawiają nas na nogi. Nawet niezachęcający składem haggis zaskakuje pozytywnie smakiem. Okazuje się, że ten sielski obrazek przekłada się bezpośrednio na smak wszystkiego, co z tej farmy pochodzi. Allison podkreśla, że organiczny sposób hodowli da się zauważalnie wyczuć w ich produktach. Kilka steków, które nauczyliśmy się smażyć, potwierdza tę tezę. Nikt nie musiał sypać na nie soli przez przedramię, żeby były wybitnie dobre. Dostajemy jednego na drogę z przykazaniem, że zrobimy go na ogniu w jakimś pięknym miejscu. Czas ruszyć jeszcze bardziej na północ.
Trasa przez Park Narodowy Cairngorms, zakończona wyjątkowo chłodnym noclegiem pod namiotem, odkrywa kolejne, coraz bardziej górzyste oblicze Szkocji, ale to miejsce dopiero zaczyna uwalniać swój czar. Trasa NC500 zaczyna się od Inverness. Tutaj można podjąć decyzję, czy pętlę zacznie się od zachodu przez dolinę Glencoe i wyspę Skye, czy od wschodu, w kierunku John o' Groats. Polecam drugą opcję. Wtedy Szkocja staje się jak przepis na film Hitchcocka. Zaczynamy od trzęsienia ziemi, a potem napięcie tylko rośnie. Nawet zdjęciami trudno do końca oddać przepych i rozmach, z jakim to miejsce obdarza widokami. Zaczynacie od wspinania się wzdłuż klifów wśród uśpionych miasteczek, serpentyn i wszędobylskich zamków. Powoli natomiast krajobraz zaczyna rosnąć i się rozciągać. Coraz bardziej zauważacie, na ile tutejsza flora różni się od europejskiej. Wszystko bardzo niskopienne, z przewagą mchu i krzewów, ale za to obdarzone feerią kolorów. Od wszystkich dostępnych odcieni zielonego, przez wściekłą żółć, lawendę, fiolet, aż po szarość i czerń. Uderza niemal kompletny brak drzew. Ten drobny fakt tylko wzmacnia wrażenie nieskończonej przestrzeni. Ciemne i niemal nagie wzgórza i góry co chwilę odkrywają przepastne jeziora, które odbijając kolor otoczenia, dają wrażenie niemal czarnej wody. Podobnie jest z pogodą. Ta zmienia się bardzo często. Od różnych stadiów mgły, przez deszcz, silny wiatr, aż po bezchmurne niebo z tęczą. Nawet w połowie października trudno było stwierdzić, czy mamy marzec, czy listopad.
Jak dla mnie ta najciekawsza część zaczyna się od Kylesku Bridge. Warto się tutaj zatrzymać i chłonąć ten widok. Most nie jest oszałamiający architektonicznie, ale jego umiejscowienie i forma zakrętu zapierają dech w piersiach. Pokonujemy go, przejeżdżając przez krótką, ale intensywną ścianę deszczu. Jak byśmy przechodzili przez jakąś kurtynę. I tak trochę było, bo tuż za nią Szkocja zaczęła częstować nas widokami wyciągniętymi prosto ze stron „Władcy pierścieni” czy „Harry’ego Pottera”. Zresztą to nie jest wcale dalekie od prawdy. Według książki J.K. Rowling Hogwart znajduje się właśnie gdzieś tutaj. Filmowcy na lokację tej szkoły, jak i wiaduktu kolejowego wybrali okolice Glencoe. I powoli zaczynam rozumieć dlaczego. Gdybym wychował się w tym miejscu 500 lat temu, wiara w elfy, orki, krasnoludy czy czary byłaby dla mnie tak oczywista, jak potrzeba drewna na zimę. Jeśli bogowie gdzieś mają dom, to na pewno tu. I właśnie to niemal magiczne wrażenie towarzyszy nam przez całą trasę. To jest właśnie to „coś”.
Ogromną zaletą NC500 jest to, że wcale nie musicie zapuszczać się na czterogodzinny spacer, żeby zobaczyć oszałamiające widoki. Droga wije się pomiędzy najlepszymi z nich setkami mil równego i krętego asfaltu. Nie jest szpetnym industrialnym wytworem pasującym jak bluza dresowa do smokingu, lecz perfekcyjnym dodatkiem. Jak coachline na boku Rolls-Royce’a. Zgadzam się. Europa też jest bogata w zapierające dech w piersiach trasy i przełęcze. Ale jak sami wiecie, te są krótkimi wyjątkami. W czasie naszej wyprawy mieliśmy problem ze znalezieniem miejsca, które by nie zachwycało.
Jedzenie również potrafi zaskoczyć. Po noclegu w portowej miejscowości Ullapool mieliśmy plan dojechać do Glencoe, gdzie czeka na nas hotel, będący jednocześnie matecznikiem ginu. Zgłodnieliśmy mniej więcej w połowie i odwiedziliśmy lokalny bar z owocami morza. Schludny, niebieski i trochę skandynawski w stylu domek nie zdradzał tego, co zastaliśmy w środku. Sporo klientów i jedzenie pasujące bardziej do menu paryskiego Ritza niż przydrożnego baru. Okazuje się, że ten lokal prowadzą… Polacy. Małżeństwo z synem ma już sporo nagród, dyplomów, jak i sympatię lokalnej społeczności. Są tu szczęśliwi. Przepadają za atmosferą, widokami i jedzeniem. Podobno nigdzie nie ma lepszego łososia. Kanapki z nim pakuje nam do rąk gospodyni, obiecując, że lepszego nie jedliśmy. Ma rację.
Poranek w Glencoe wita nas słońcem i tęczą, ale bardzo szybko zamienia się to w ciężkie chmury i mżawkę. Tym razem taka aura bardzo nam pasuje, bo dosłownie w odległości 15 minut od hotelu można zapuścić się w dolinę Glen Etive. To właśnie tu Bond zaparkował swojego Astona Martina DB5, by pokontemplować nad życiem w filmie „Skyfall”. Parkujemy w tym samym miejscu naszego Defendera, chwilę dumamy nad własnym losem, doceniamy tę sytuację i dochodzimy do wniosku, że jesteśmy gotowi na kolejną atrakcję tego wyjazdu – wizytę w destylarni whisky.
Tych tu jest naprawdę sporo i jeśli macie swoją ulubioną, to koniecznie polecamy w niej wizytę. Organizacja jest banalnie prosta, a warto zobaczyć, jak ważny jest dla Szkotów ten trunek i jak bardzo dbają o jego jakość oraz kultywowanie bogatej tradycji. Pomogliśmy w tej kultywacji, zabierając kilka wyjątkowych butelek do Polski. Ciekawe, czy będą inaczej smakować w kontekście tej wyprawy?
Kiedy wyjeżdżamy z Aberfeldy, zatrzymujemy się, żeby sfotografować wielką tęczę, rozciągniętą pomiędzy dwoma krańcami bardzo malowniczej doliny. Znaleźliśmy akurat fajną (chodź bardzo wyboistą i nierówną) boczną drogę, prowadzącą w głąb wzgórza. Defender pokonuje ją z irytującą łatwością. Zresztą całą trasę i wszystkie jej aspekty tak właśnie traktuje. Nowemu modelowi udało się stracić komfort i wyrafinowanie pospolitego traktora. Teraz jest to naprawdę wygodny i funkcjonalny SUV, dający uzależniające poczucie posiadania szybkiego i łatwego w obsłudze czołgu. Tak, to obok naprawdę schludnego, acz męskiego designu jego niewątpliwa zaleta. Zawiózł nas przy okazji w idealne miejsce do usmażenia naszego organicznego steku. Na szybko zmontowaliśmy grilla z kamieni i przywiezionego z Polski rusztu. Niemal wszystko zrobiliśmy maczetą. Akurat była w bagażniku i nie mogliśmy sobie wyobrazić lepszego narzędzia. Kilogramowy kawał mięcha ląduje na rożnie z klasycznym i satysfakcjonującym sykiem. Ilość testosteronu w powietrzu jest większa niż na planie „Niezniszczalnych 2”. Pewnie dlatego, że przygląda nam się z niepokojem stado wypasających się w pobliżu baranów. Tą samą maczetą tniemy stek na kawałki, bardzo ciekawi rezultatu. Wyszedł nam idealny medium rare. Lekcja na farmie nie poszła na marne. Tęcza powoli ustępuje miejsca zachodowi słońca. Perfekcyjne więc zakończenie wyprawy, która dobitnie udowodniła nam dwie rzeczy. Po pierwsze – Szkocja to najlepsze miejsce do jeżdżenia samochodem w Europie. Po drugie – chcemy tu wrócić najszybciej, jak to możliwe. Wy też powinniście.
Motocykl i rower Ducati oraz Lamborghini Huracán Sterrato na okładce szesnastego wydania EVO mówią, że wiosna jest za rogiem!
Niekończące się magiczne lasy, dzika przyroda, puste drogi, miejsca, do których nie dotarła cywilizacja - czas na weekendowy wypad samochodem!
Nowa linia na sezon 2025 ponownie przesuwa granice zarówno pod względem technologii, jak i emocji
Myślisz o wyposażeniu swojego samochodu sportowego w komplet najlepszych opon?
W EVO lubimy przygody, a czym, jeśli nie bajeczną podróżą, mogłaby być przygoda na miarę naszego magazynu? Przed Wami test na zawartość genu DEF.
Hybrydy plug-in (PHEV) miały być złotym środkiem między elektrykiem a spalinówką. W praktyce stały się narzędziem do omijania norm emisji CO2
Długo wyczekiwany system Apple CarPlay Ultra debiutuje na pokładzie wszystkich modeli Aston Martina.
BMW planuje wyprodukować 50 egzemplarzy efektownego roadstera Skytop bazującego na M8.
Tajemniczy prototyp Porsche 911 wyróżnia się znacznie poszerzonym tyłem i agresywną aerodynamiką.
Zaprezentowany pierwszy raz w 2019 roku butikowy hipersamochód De Tomaso P72 doczeka się produkcji.
Na drogach pojawiły się nowe, mniej zamaskowane i bardziej agresywne, prototypy Genesis GV60 Magma.
Elektryczna Skoda Enyaq RS w ramach liftingu otrzymała odświeżający design i wzrost wydajności.
Jak zapewnia Chevrolet, wnętrze nowej Corvette C8 zyskało głównie na ergonomii i technologii.
Nowa odsłona popularnej gry wyścigowej z 2014 roku właśnie zyskała pierwszą aktualizację.
Land Rover jako oficjalny partner Dakaru 2026 nie mógł pominąć okazji do posłania w bój Defendera.
Mija prawie połowa roku, a nadal niewiele wiemy o testowanym elektrycznym Porsche Cayman/Boxster.